POLE ŚMIERCI

 

PROLOG

ROK 907 – POLE ŚMIERCI

    Upiorny, purpurowy opar unoszący się nad pobojowiskiem zasłaniał rozległe, stratowane pole, zacierając kształty zalegających wszędzie trupów. Ludzkie i końskie zwłoki kłębiły się bezładnie w błocie przesiąkniętym niekrzepnącą posoką i krwią. Pomimo ponurej, cmentarnej ciszy cuchnące powietrze drżało pełnym emocji napięciem.

    Jeszcze przed chwilą dudniły tu tysiące końskich kopyt, miażdżąc i tratując ziemię w zaciętym boju na śmierć i życie. Wiedzione rozpaczliwym wysiłkiem spracowanych ramion topory bębniły głucho o drewniane, obciągnięte grubą skórą tarcze. Wrzask atakujących i jęki rannych zlewały się w ogłuszającą pandemonię śmierci. Teraz nad skrwawionym i stratowanym stepem zaległa złowroga cisza.

    Jarogniew ocknął się w chwili, gdy wąska stróżka krwi z rozciętej głowy spłynęła mu do rozchylonych ust. Wypluł z obrzydzeniem ciepłą, lepką ciecz i skrzywił się w ataku obezwładniającego bólu rozsadzającego czaszkę. Jego pierwszą logiczną myślą było podstawowe pytanie: Dlaczego ja wciąż jeszcze żyję?”

    Nie rozumiał, dlaczego czuje smród wydobywający się z rozprutych trzewi? Czy nie powinien być martwy jak ten Madziar przygniatający go swoim ciężarem i wpatrujący się w niego nieruchomym, pełnym przerażenia wzrokiem? Co prawda nie pamiętał ciosu, który go zwalił, ale zorientował się, że leży wśród trupów i nie czuje nóg przyciśniętych ciałem konia z rozpłatanym brzuchem.

    Przypomniał sobie, jak przeszli do niego Hungurzy, obdzierający poległych ze zbroic i odzienia, którzy kłócili się nad zwłokami o łup wojenny jak psy nad padliną. Podrzynali z pasją gardła ciężko rannym i pozbawiali ich wszystkiego, co mogło mieć jakąkolwiek wartość. Jego też szarpali, wyłuskując półprzytomne ciało z kolczugi i kaftana. Zabrali rękawice i miecz. Hełm spadł wcześniej. Nie zdołał go podnieść w bitewnej ciżbie. Może właśnie dlatego leży tu i zastanawia się jakim cudem wciąż jeszcze oddycha i czuje ból?

Ogłuszył mnie cios w głowę? Być może – pomyślał – ale przecież wciąż żyję!

    Poszły w rozsypkę zastępy Słowian. Setki tysięcy Madziarów zwanych Hungurami przelało się po Panonii i Księstwie Pribiny, odbierając Słowianom ziemię, domy i życie. Tych nieszczęsnych, którym nie udało się zginąć od miecza, popędzono w więzach na wschód, gdzie z dala od ziemi przodków, wieść będą podłe życie niewolników. Zalały hungurskie hordy doliny Wielkiej Morawy, wypełniając je po brzegi dzikim wyciem i tętentem stepowych koni. Nie była to jednak zwykła, łupieżcza nawała, jaką nie raz już w historii, koczownicze narody nawiedzały słowiańskie krainy w poszukiwaniu dobytku i niewolnika. Nie, nie tym razem! Madziarzy ruszyli z rodzinnych stepów i wraz ze swymi stadami, żonami i dziećmi powędrowali na północ. To Morawianie stali na drodze tej wędrówki. Teraz już nie stoją!

    W pył rozbite wojska Mojmira i jego synów szukają drogi do Raju. Prawda – nie wszyscy. Są jeszcze tacy jak on – niedobitki.

Z trudem powstrzymując się od krzyku, przekręcił się na bok, wysuwając połamaną nogę spod końskiego truchła. Zrzucił z siebie stygnące ciało Madziara, któremu zawdzięczał być może życie. Prawdopodobnie tylko dzięki jego kudłatej końskiej derce nie zauważyli, że trzeba go jeszcze dobić, kiedy przyszli okraść jego trupa. Oczywiście nie zapomnieli okraść również swego krajana. Taki już jest los mężów poległych w bitwie.

    Z całej siły zaciskając zęby, zaczął powoli czołgać się pomiędzy poległymi. Pamiętał, że na zachodzie szyki Morawian rozciągały się aż do brzegu rzeki. Nie mając pewności, czy nie natknie się tam na odpoczywających w cieniu drzew Hungurów, zaczął przesuwać się w jej kierunku. Zachodzące słońce schowało się już całkiem za czerniejącym na horyzoncie lasem. Ciemna smuga sosnowego boru dawała nadzieję na schronienie w gęstwinie. Niestety, dostępu do tego zbawiennego azylu broniła rzeka. Kiedy wreszcie udało mu się do niej zbliżyć, nad pobojowiskiem, zaległ ponury mrok. Gęstniejący kożuch mgły zakrywający litościwie poranione ciała poległych, wciąż podpływał upiorną czerwienią. Dopiero wtedy zrozumiał, że to nie krew zabarwiła mgłę, a łuna licznych ognisk, które zwycięscy Madziarzy rozpalili wokół pola bitwy.

    Walka trwała do zmroku. Nie zdążyli więc ogołocić wszystkich trupów z ich ostatniego dobytku. Wodzowie i co znaczniejsi wojownicy odeszli na spoczynek do obozu, który założyli jeszcze przed bitwą. Pozostawieni na pobojowisku słudzy, koniuchy i pospolici rabusie ciągnący za każdą armią, mieli pozbierać dla swoich panów wojenne łupy i pilnować ich do rana. Ich zadaniem było także nie dopuścić, aby którykolwiek ocaleniec z rozbitej armii Morawian przeżył tę noc i opuścił pole śmierci. Wzdłuż rzeczki niczym kurhany pradawnych bohaterów wznosiły się kopce broni, tarcz i odzienia pobitych Słowian – łup wojenny. Nieopodal wokół ognisk rozłożeni w wysokiej trawie koczownicy odpoczywali po bitwie.

    Któryż to już raz uznojeni krwawymi żniwami, odpoczywali tak, odurzeni słodkim uczuciem zwycięstwa? Odkąd przyszli ze swych stepów w doliny Panonii i Morawy, jak szarańcza niepowstrzymana miażdżyli wszelki opór, jaki przeciwstawiali im Słowianie. Po raz nie wiadomo który, jak psy nad ścierwem zagonionego lisa, albo jak wilki po krwawej bitwie z jeleniem, zalegli wokół padłej ofiary, dysząc i zbierając siły, aby ją rozszarpać i pożreć. Ci mniej zmęczeni, którzy podczas bitwy pilnowali tyłów, teraz włóczyli się pomiędzy okrwawionymi zwłokami w poszukiwaniu broni. Nie raz bawili się półżywymi rannymi, dobijając ich powoli, w okrutny, wyrafinowany sposób przedłużając ich agonię.

    Kiedy dowlókł się do stosów uzbrojenia, zobaczył jednego z rycerzy księcia, jak siedząc, oparty o grzbiet leżącego za nim konia, wpatruje się w ciemność pustymi oczodołami.

Nie wydaje mi się, żeby takich ran nabawił się w bitwie – pomyślał. – Raczej miał tego pecha, że przeżył. Potem dopadli go i posadzili tu, w kałuży własnej krwi, żeby dokończył żywota w taki nędzny sposób”.

    Kilka kroków dalej stało trzech wojów z Nitry. W pierwszej chwili przestraszył się, że to Madziarzy. Już myślał, że go zobaczyli, że to już koniec żałosnej ucieczki z tej rzeźni. Przywarł kurczowo do ziemi, nieruchomiejąc. Oni jednak nie dostrzegli go i nie zaatakowali. Byli to tylko kolejni, zamordowani bestialsko ranni. Stali co prawda wyprostowani, ale tym, co utrzymywało ich w pionie, nie były ich nogi, a wbite w ziemię oszczepy, z których zwisały ciała. Ich spuszczone smętnie głowy wskazywały, że już wyzionęli ducha.

    Desperacko zaciskając zęby, żeby nie wyć z bólu, jaki sprawiał mu każdy ruch, spełzł po pochyłym brzegu na skraj zarośniętej trzciną strugi. Potem powoli, nie czyniąc hałasu, zanurzył się w błotnistej wodzie. Chłód, przenikający ciało, przyniósł chwilową ulgę w bólu. Potem, brodząc w wodzie, zaczął czołgać się, a później płynąć z nurtem wody, oddalając się od ognisk i rozbawionych, pokrzykujących do siebie wrogów, zanurzył się całkowicie w mrok nocy.

    Okalający mrok pulsował życiem rzeki. Wokół rechotały żaby, niechętnie godząc się na obecność w ich świecie licznych trupów spływających z nurtem w nieznane. Półprzytomny z zimna i bólu, stracił poczucie rzeczywistości. Widział jak brzegiem, bezszelestnie przesuwały się cienie przygarbionych, kulejących postaci, które opuszczały tę krainę wspomagając się i wspierając. Obdarte z godności dusze poległych kroczyły niekończącym się korowodem do Nawii, byle dalej od tego przeklętego pola hańby, gdzie poniosły swą ostateczną klęskę.

    W szuwarach czaiły się zębate upiory. Głodne krwi, ale onieśmielone wszechobecnym metalicznym zapachem żelaza, które było dziś bezlitośnie krzesane i kute na zbrojach i kościach poległych. Posmak żelaza był dla nieumarłych obrzydliwy i powstrzymywał bestie przed atakiem. Zimno przenikające jego ciało aż do kości, nie pozwoliło mu usnąć, ani zemdleć w tym bagnie.

    Zaczajony w szuwarach Jarogniew, czuwał i nasłuchiwał odgłosów, nie wiedząc, czy wszystko, co zobaczył tej nocy, było jawą czy może tylko wytworem otępiałego z bólu umysłu. Brodził dalej w błocie, pomimo że wydawało mu się, że jest tuż za plecami obozujących wrogów. Słyszał ich głosy. Podniecone okrzyki i toasty, świadczyły o tym, że upojeni mordem i winem, na nowo przeżywają chwile bitwy, opowiadając o swoich czynach i tworząc nową legendę. W opowieści odwaga ich i siła urośnie magicznie i zapewni im wieczną chwałę. Tak zwykle tworzą się epickie mity o dokonaniach herosów powracających z wojen. Tak i tym razem ci, którzy najmniej przyczynili się do zwycięstwa, dzięki pieśni zaznają sławy i chwały. Prawdziwi bohaterowie, co krwią własną okupili zwycięstwo, leżą teraz na polu, z twarzami zanurzonymi w krwawym błocie. Oni nie będą się wywyższać. Nie będą przeczyć pieśniom powracających do domu zwycięzców.

    Noc była pogodna, lecz Chors – pradawny bóg nocnego nieba, świecąc swym wąskim sierpem, nie rozjaśniał mroku, w którym czaiły się cienie. W trzcinach coś chlupało i szeptało. Podświadomie czuł w pobliżu czyjąś obecność. Zbyt zdrętwiały, sparaliżowany niemalże zimnem i strachem, zobojętniał już na wszystko.

Nie ucieknę dalej – pomyślał zawiedziony. Jeżeli znaleźli mnie wrogowie, to nie stawię im oporu. Bez trudu wywloką mnie z bagna i zabiją. Jeśli to jakiś wodny demon, to tym bardziej, nie uchronię żywota. Pewnie zaraz utopiec wciągnie mnie w błoto i dokończy dzieła Madziarów. Nasłuchałem się w dzieciństwie bajek o utopcach. Babka często przestrzegała nas, niesfornych wyrostków przed kąpielą w śródleśnych stawach. Ponoć miały być w nich jeszcze rusałki. Jakoś nigdy nie baliśmy się rusałek… Teraz też, nie wydaje mi się, żeby któraś z nich zainteresowała się mym bezsilnym zewłokiem tkwiącym w bagnie”.

    Znowu rozległ się chlupot w pobliżu i szelest trzcin. „Czy to już? Nadchodzi śmierć? – zastanawiał się w duchu. – Taka dziwożona, ponoć lubi omamić silnych zdrowych chłopców, którzy popłyną za nią i będą tańczyć w odmętach aż do utraty tchu, aż do upojnej śmierci w jej ramionach.

- Nie, to na pewno utopiec – pomyślał. – Idzie po mnie i nie powstrzyma go mój Dobry Bóg, którego maleńki krzyżyk z miedzi nosiłem dumnie od chrztu w wodzie Morawy. Dobry Jezu Kryst też umarł i choć ksiądz opowiadał o jego zmartwychwstaniu, nikt go już potem nie widział na ziemi. Co innego taki Jaryła. Jarowit – Bóg ojców, też umierał każdej jesieni, lecz odradzał się z wiosną i każde dziecko o tym wiedziało”.

    Mijały kolejne godziny w wilgotnej kryjówce i nic się nie stało. Nie przyszedł po niego demon, nie przyszli Madziarzy. Niebo zaczęło szarzeć na wschodzie. W obolałej głowie kołatała już tylko jedna trzeźwa myśl: „Uciekaj do lasu!” Nie wiedział, co tam zastanie, ale tu, na pewno rankiem spotka go śmierć. Jeśli nie z wychłodzenia lub utopienia, to z pewnością przyjdzie śmierć z ręki dzikich, hungurskich oprawców. Nadludzkim wysiłkiem wyczołgał się z wody na przeciwległym brzegu rzeczki. Teraz od upragnionego gąszczu dzielił go tylko łan podmokłej łąki usłanej wysokimi trawami i łopianem. Miejscami natrafiał na wyduszone w poszyciu legowiska i stratowane aż do błotnistej brei ostoje leśnej zwierzyny. Nim świt oświecił równinę, dowlókł się do pierwszych sosen i zupełnie pozbawiony sił, usnął w wysokich paprociach.

    Ból w połamanych nogach obudził go jeszcze przed południem. Sen nie uzdrowił co prawda skołatanego ciała, ale odpoczynek pokrzepił na tyle, aby podjąć próbę dalszej ucieczki. „Nie dorwały mnie utopce ani ludzie. Teraz zdechnę z głodu albo od kłów i pazurów drapieżnika – myślał z rozgoryczeniem. Może to będzie Leszy? Przecież jestem w borze, w którym czai się zło i demony!

    Tylko słoneczna polana zdaje się bezpieczniejsza, ale jak do niej dotrzeć? Nie przedrę się przez zasieki krzewów i zwalonych drzew. Nie poskładam ani nie opatrzę nóg, aby iść dalej. Może nie trzeba było uciekać z pola bitwy? Trzeba było umrzeć, jak przystało na wojownika i odejść w zaświaty, ale nie – ja zawsze musiałem walczyć z przeznaczeniem!”

    Jarogniew nie chciał uprawiać roli i doglądać wołów ciągnących radło na ojcowym polu. Zawsze marzył o odległych i niedosiężnych rzeczach: O przygodach, bitwach, podróżach… Kiedy więc tylko nadarzyła się okazja, uciekł z rodzinnego domu i poszedł do grodu Znojmo, gdzie miejscowy władyka utrzymywał zbrojną drużynę wojów. Był młody i silny, więc przyjęli go do służby przy koniach. Rok później dostał topór i okrągłą tarczę ze znakiem białej podkowy. Został wojem Pana na Znojmie. Świat wydawał się stać otworem. Życie oferowało mnogie obietnice przygód, dostatku i szczęścia.

    Jak to jest, że młodemu człowiekowi, życie jawi się jako pasmo nieprzerwanej radości i szczęścia? Potem, w miarę upływu lat i doświadczenia, już nie takim słodkim okazuje się być miód żywota, który niespodziewanie kończy się, gdy lądujesz z połamanymi nogami w wykrocie powalonej wiatrem sosny.

Mgliste wspomnienie z młodych lat przemknęło i zgasło wraz z resztkami traconej świadomości.


x

Komentarze