JESTEM BESTIĄ
* * *
Ocknął się z twarzą w błotnistej kałuży. Słońce wstawało właśnie nad lasem, wydobywając z cienia kształty i kolory wyłaniającego się z mroku świata. Z trudem uniósł głowę, ale nadal widział wszystko przez krwawą mgłę. Oczy nie chciały przyzwyczaić się do światła. Leżał twarzą w kałuży, ale była to kałuża krwi.
„Prawdopodobnie była moja – przemknęło mu przez myśl. – Musiałem stracić jej wiele, przebity kilkukrotnie nożem przez wściekłego napastnika. Tylko dlaczego nie czuję bólu tych potwornych pchnięć? Czy ja jeszcze żyję? Nie, to niemożliwe! Żaden człowiek nie przeżyłby takiego ataku. Nie czuję bólu – więc nie żyję – to proste! A więc to tak wygląda odchodzenie z tego świata?
Nie czuję bólu… Dlaczego jednak czuję na policzku odnóża natrętnej muchy zlizującej krew z mojej skóry? Czy w zaświatach istnieją muchy? Zawsze miałem wrażenie, że śmierć jest przereklamowana!”
Dopiero po chwili zrozumiał, że dziwny kształt leżący tuż przed jego twarzą, jest kikutem ludzkiej ręki. Leżała w kałuży krwi, ale nie była jego. Zamiast łokcia, ciągnął się za nią warkocz żył i ścięgien wyrwanych z ramienia. Brudna dłoń zaciskała się wciąż na rękojeści kindżału
„Może więc ta krew też nie jest moja?”
Z trudem wsparł się na rękach i usiadł na ziemi, opierając się plecami o pień ściętego niedawno drzewa. Teraz widział trochę więcej, ale przez dłuższy czas nie mógł zrozumieć, na co patrzy. Na polanie zalegała przenikliwa cisza spokojnego poranka. Ptaki, jak co dzień uwijały się w koronach drzew, kwiląc i szczebiocząc, chwaliły słońce i życie. Poniżej, pomiędzy pniami leżał rozszarpany koń Hungurów. Dalej, w paprociach, leżał drugi z rozprutym brzuchem i wywłóczonymi blado-sinymi kłębami flaków na skrwawionym mchu. Kolejne dwa konie, również bez życia, spoczywały spokojnie kilka kroków dalej. Puszysta darń i grube poduchy kwitnącego mchu wpiły chciwie całą krew, jaka z nich uszła głębokimi szramami na kształtnych, grzywiastych szyjach.
W niewysokiej trawie porastającej polanę smolarzy walały się rozrzucone szczątki Madziarów. Żaden z nich nie miał głowy. Te, spoczywały swobodnie nieopodal swych ciał, jak gdyby czekały na swych właścicieli, aż wstaną, otrzepią kaftany i podejdą, by podnieść swe brodate łby z rozwichrzonymi włosami. Jarogniew nie mógł uwierzyć własnym oczom.
„Kto zmasakrował tych wojowników? – zadawał sobie w duchu pytanie. – Co za demon porozrywał ich ciała, wyrwał ręce, wydrapał oczy? Przecież nawet niedźwiedź nie dałby rady takiemu licznemu oddziałowi uzbrojonych ludzi! Konie – owszem, mogły paść ofiarą wilków, ale zbrojni? Jaka bestia mogła roznieść i rozerwać na strzępy kilkunastu ludzi?”
Z trudem łapiąc równowagę, podniósł się na nogi.
”Co się dzieje? Jak to jest możliwe? – nie mógł wyjść ze zdumienia. – Przecież były połamane! Jak mogły się tak szybko zrosnąć?” – Pytania cisnęły się do głowy, rozsadzając ją niemożliwym do ogarnięcia nawałem niewyobrażalnych dziwów. – „Przede wszystkim – zdziwił się po raz kolejny. – Dlaczego ja wciąż żyję?”
Doskonale pamiętał przeszywający ból ostrza noża wdzierającego się pomiędzy żebra. Przez mgnienie oka, jeszcze raz ujrzał we wspomnieniu, ten błysk księżyca odbity w wypolerowanym ostrzu noża, spadającym na niego z impetem, oraz tę wszechogarniającą wściekłość, na siebie, Bogów i cały świat, że nie zdoła pomóc niewinnej dziewczynce uciekającej rozpaczliwie przed dwoma napastnikami…
To wspomnienie przeżyć minionej nocy ścisnęło mu gardło i wykręciło wnętrzności. Zwymiotował na trawę całą zawartość żołądka i zwinął się w kłębek jak bezradne dziecko. Nie rozumiał co się z nim dzieje. Jak zbity pies wpełzł pod rozrzucone końskie derki i zakrywszy głowę rękami, rozszlochał się przerażony potwornościami których, jak podejrzewał, on sam był sprawcą. Rozżalony i zrozpaczony przeleżał tak bez ruchu niemal do południa. Bał się wyjrzeć spod derki, aby znów nie zobaczyć rozkrwawionych szczątków ludzkich – swego dzieła. Nie, nie jego, ale bestii, która obudziła się w nim tej nocy.
Jedna uparta myśl: Obraz uciekającej dziewczynki i jej braciszka zamordowanego bestialsko w chacie wracał natrętnie do jego głowy, w urywanym męczącym śnie, w który zapadł. Kiedy się ocknął, wstał i wiedziony jakimś instynktownym przeczuciem, podszedł niepewnym krokiem do ziemianki, w której mieszkała rodzina smolarzy.
Ledwie pochylił się nad ciemnym otworem wejściowym, gdy jego wzrok napotkał szeroko rozszerzone źrenice wytrzeszczonych oczu chłopaka. Był potwornie przerażony i drżał cały, ale żył!Jakimś niewypowiedzianym cudem, uniknął pogromu i czaił się dotąd w ciemności, bojąc się wyjść na zewnątrz. Zza jego pleców wyzierały jeszcze jedne, błyszczące przerażeniem, ale i ciekawością, oczęta jego siostry. Zakręciło mu się w głowie z niedowierzania i szczęścia. Tak bardzo pragnął ich ocalić… Oboje przeżyli! Wiedziony serdecznym impulsem, już chciał zbiec do nich, przytulić i uspokoić przestraszone istoty…
– Nie zabijaj nas Panie! – Niczym siarczysty policzek osadził go w miejscu błagalny głos chłopca.
– Odejdź! Poniechaj nas – mówił drżącym głosem. – Opiekowaliśmy się tobą, gdy byłeś ranny. Anuszka przynosiła ci zioła i mleko… Nie zabijaj nas. Proszę!
Bezsilnie upadł na kolana u wejścia ich chaty. Wzruszenie odebrało mu mowę. Zresztą, co miał im w tamtej chwili powiedzieć? „Nie skrzywdzę was”? Przecież widziały jak rozgromił oddział Hungurów. Nie wiedział, co należałoby powiedzieć, aby mu uwierzyły. Nie chciał, żeby się go bały. Zrezygnowany, powlókł się w kierunku lasu.
Dopiero w głębokim cieniu wielkich drzew zwalił się na poszycie i w odrętwieniu przeleżał do zmroku, usiłując poukładać sobie w głowie to, co zdawało się być niewyobrażalne.
Jakim cudem, połamany i umierający obronił się przed łowcami niedobitków? Skąd znalazła się w nim ta nadludzka siła, pozwalająca rozrywać na strzępy odziane skórzanymi kaftanami ciała ludzi i koni? Z odległych pokładów pamięci, wyłoniły się wspomnienia z dziecięcych lat, gdy wraz z braćmi, z wypiekami słuchał opowieści o demonach zwanych wilkołakami, wcielających się w ludzi. Czyżby stara wilczyca, która zaatakowała go parę dni temu, była demonem? Dlaczego wybrała właśnie jego?
Zrozpaczony, zerwał się na nogi i pobiegł w las. Byle dalej od ludzi. Byle dalej od tego przeklętego pola śmierci. Jedna myśl, natarczywie kołatała się w jego oszalałym umyśle:
„Jestem bestią!”
Komentarze
Prześlij komentarz