PAN LASU
[...] Zwiadowca biegł lekkim, truchtem przez stary, wysokopienny las. Mógł tak biec całą noc, nie odczuwając najmniejszego zmęczenia. Był to jeden z tych darów bestii, mieszkającej od niedawna w jego ciele, które zdecydowanie go cieszyły. No i jeszcze to widzenie w ciemności…
Od kiedy zorientował się, że widzi w nocy jak kot, żal mu było tracić czas na sen po zmierzchu. Szczególnie wtedy, gdy budził się w nim, nieposkromiony apetyt na krwistą dziczyznę. Sarny, zdecydowanie słabo widziały po zmroku. Łatwo było je podejść i zaskoczyć w gęstych zaroślach łoziny, gdzie czuły się bezpieczne. Chłopak z niepokojem obserwował swoje ciało, ale oprócz bujnego owłosienia na klatce, i gęsto zarośniętych policzków i brody, nie zauważył u siebie innych znamion wilkołactwa. Od wielu miesięcy, od kiedy przystał do drużyny Morawian, demon nie próbował przejąć nad nim kontroli ani nie naprzykrzał się, ze swoją żądzą mordowania.
Bywały dni, kiedy kamraci z drużyny, znudzeni długimi wieczorami przy piwie lub cienkim miodzie, naigrywali się chłopaka, który trzymał się na uboczu i nie odzywał niemal do nikogo.
Rubaszne żarty drużynników, potrafiły dotknąć i skrzywdzić najodporniejszą nawet psychikę młodego człowieka. Niestety, psychika Jarogniewa i jego biesa, nie należała do najodporniejszych. Niejednokrotnie musiał uciekać z chaty, którą zajmował wraz z sześcioma tarczownikami, aby intensywnym biegiem przez las, połączonym z zimną kąpielą w jakimś bagnistym stawku, stłumić nieco złość i uratować durnym wojakom skórę.
Nauczył się panować nad nadpobudliwym temperamentem i jak dotąd ani razu nie dał się sprowokować do pijackiej bójki. Koledzy z drużyny, nie skąpili sobie takich emocji. Zwłaszcza gdy siedząc bezczynnie w obozie, czekali na rozkaz wymarszu, uprzyjemniali sobie czas rozmaitymi złośliwościami wojaków.
Gdy minęła godzina nieśpiesznego biegu, las wokoło wyraźnie zrzedł. Dęby i buki ustąpiły miejsca olchom i leszczynie. Nie napotkał żadnej osady ani jakichkolwiek śladów działalności człowieka. Coraz częściej, pod stopami zaczęła chlupać woda, połyskująca pomiędzy kępami turzycy i paproci. Wkroczył na kolejne trzęsawisko, które rozciągało się wokoło, jak okiem sięgnąć.
Nie pierwszy już raz mijał połamane krzewy i smukłe olszyny o pokaleczonych pniach. Początkowo myślał, że to ślady łosia, ale teraz zwolnił i zaniepokojony przypadł do wilgotnej ziemi.
Kilkadziesiąt kroków przed nim, na okaleczonym kikucie olszyny, wisiał czerep dzika.
Wokoło walały się rozrzucone kości zwierzęcia. To nie były normalne ślady żerowania drapieżnika. Żaden ryś czy niedźwiedź nie zatykał czaszki ofiary na gałęzi drzewa. Niewątpliwie był to świadomie pozostawiony znak. Jarogniew wysilił wzrok. Czujnie nasłuchując i węsząc, starał się poznać tajemnicę tego miejsca. Niebawem dostrzegł kolejną ofiarę. Tym razem, na odartym z kory suchym drągu, bielał szkielet człowieka.
Kimkolwiek był gospodarz tej okolicy, pozostawił przypadkowym wędrowcom, czytelny przekaz. To nie było przyjazne zaproszenie! Władca tego bagniska, wyraźnie nie życzył sobie nieproszonych gości. Jarogniew nic nie wyczuwając ani nie słysząc żadnych niepokojących dźwięków ruszył ostrożnie w głąb mrocznej olszynki. Jeżeli okolicę tą terroryzował jakiś demon, z pewnością czai się tam w gęstwinie podmokłych łęgów. Chyba, że opuścił pielesze i wyruszył na łowy. Tak czy inaczej, Jarogniew zamierzał dowiedzieć się kto tu straszy.
Jak drapieżnik skradający się do czujnej zwierzyny, zaczął ostrożnie i powoli zagłębiać się w plątaninę wiklinowych łozin i leszczyny. Suche kępy tataraku szeleściły pod stopami, zdradzając jego obecność i nie ułatwiając zadania.
Poskręcane jak wyprute wnętrzności olbrzyma, długie wici dzikiego chmielu przegradzały drogę, niczym strażnicy przed książęcą komorą. Kiedy przeczołgał się przez ich zieloną zasłonę, poczuł wyraźnie ten dawno zapomniany, duszący, odór śmierci. Jak żywy obraz stanęło mu przed oczyma wspomnienie pola trupów, z którego ostatkiem sił wyczołgał się po klęsce Morawian. Nabożny lęk przed najpotężniejszą siłą natury przykurczył mu wszystkie mięśnie i skłonił głowę do samej ziemi. Wszystkimi zmysłami czuł potężną wolę ducha, unoszącego się nad stratowaną kępą wysokich, płowych traw.
Jarogniew jednak nie był już tym samym, przerażonym chłopcem, pobitym i obdartym z odzienia przez dzikich nomadów. Teraz, w jego żyłach krążyła krew wojownika i drapieżcy. Serce biło rytmicznie, lecz wolno, zgodnie z wolą przyczajonego w nim ducha, który sam był demonicznym siewcą śmierci. Jak nieufny basior – przodownik watahy wilków, zbliżył się powoli do leżącego w wygniecionym gnieździe z suchych liści, nieruchomego potężnego ciała.
Początkowo, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wpatrywał się długo w leżącą przed nim postać, nie rozumiejąc i nie mogąc pogodzić się, z bezlitosną, nagą, prawdą.
Istota umierająca właśnie u jego stóp miała nagą, pozbawioną skóry czaszkę ogromnego jelenia. Nie było to jednak fantazyjne nakrycie głowy, jakie w dni świąteczne, przywdziewać zwykli żercy1 prastarych bogów. Bezsilnie uchyloną, zębatą szczękę oplatały czerwonawe włókna mięśni i ścięgien. W szczelinach skroniowych wciąż pulsował żywy mózg konającego stworzenia i tylko mętne, szkliste, oczy, na wpół przymknięte skórzastymi powiekami, nie pozostawiały wątpliwości, że uchodzi z nich życie. Potężne rogi, a właściwie ich połamane, żałosne resztki, świadczyć by mogły, że ich właściciel, za życia, dumnie przywodził licznej chmarze jeleni, jednak reszta jego ciała nie pasowała do tej wizji.
Poskręcane i poranione kończyny istoty pokryte były korą jak konary dębu. Jego porośnięte mchem plecy wznosiły się nieznacznie i opadały w rytm płytkiego, nierównego oddechu. W miejscu prawej dłoni sterczał z przedramienia zakrwawiony kikut kości.
Z niedowierzaniem Jarogniew uświadomił sobie, że patrzy oto, na agonię prawdziwego Władcy Lasu, pradawnego demona kniei – Lesza. Zbliżył się bardziej w nadziei, że zdoła jeszcze pomóc, poratować konającego bogina. Spojrzał raz jeszcze, na jego zrujnowane poroże, gdy ogarnęło go prawdziwe przerażenie. Jego rogi, wcale nie były połamane. Postrzępione pnie rogowego wieńca nosiły wyraźne ślady bojowego topora. Obrośnięty korą kikut dłoni także był równo odrąbany.
Jarogniew ostrożnie dotknął ramienia Leszego i delikatnie przetoczył go na wznak. W klatce piersiowej tam, gdzie powinno bić serce istoty, tkwił żelazny grot kutego bojowego oszczepu. Spomiędzy żeber obciągniętych cienką pomarszczoną skórą, sączyła się zielona, lepka, posoka, Chwycił ostrożnie odłamany grot i wyrwał go z serca Pana Lasu. Leszy westchnął głośno. Spojrzał na niego szklistym, starczym wzrokiem i skonał, odwracając bezsilnie na bok, przerażającą jelenią głowę.
Jarogniew długo siedział bez ruchu nad tężejącymi zwłokami leśnego boga. Najpierw nie potrafił uwierzyć, że legendarny Leszy w ogóle istnieje. Czemu jednak miałby nie wierzyć w Leszego, skoro on sam był na wpół demonem? Potem gdy oswoił się już z tą myślą, budzący się rozsądek podsunął mu pytanie, od którego zimny pot wystąpił mu kroplami na okrytych koszulą plecach.
„Kto i jakim potwornym sposobem, miał tyle mocy, aby zamordować boga?”
[...]
Jarogniew z szacunkiem należnym majestatowi śmierci, pochował ciało Lesza. Na tej samej polanie, która była ostatnim schronieniem Pana Lasu, wykopał płytki dół w ziemi i ułożył w nim potężne zwłoki leśnego demona.
Pogrążony w głębokim żalu, nie widział licznych oczu, obserwujących go z zacienionych gąszczy. Raz, czy drugi, kątem oka złowił cień sarny, potem zająca. Nic nadzwyczajnego – jak to w lesie. Zajęty ciężką pracą, nie zorientował się, że polanę otoczyły leśne stworzenia, zwabione tu, szybko rozprzestrzeniającą się wieścią o śmierci Lesza. Obserwowały go uważnie, bojąc się podejść. Zbyt był pochłonięty ryciem pazurami w przerośniętym licznymi korzeniami torfowisku.
Nagle, spojrzał na swoje dłonie i znieruchomiał zaskoczony. Nawet nie zauważył, kiedy u palców rąk wyrosły mu potworne zakrzywione pazury. Przyglądał się im dłuższą chwilę z zainteresowaniem. Nigdy dotąd, nie widział swojego ciała w postaci bestii. Kiedy dochodziło do przemiany w wilkołaka, zwykle tracił przytomność, a gdy się budził – było już po wszystkim.
Podniósł się z kolan i poszedł na skraj trzęsawiska. Tam ostrożnie pochylił się nad lustrem wody. Wcale nie był pewny tego, że chce się takim zobaczyć. Ciekawość, jednak zwyciężyła. Otworzył oczy…
Z głębi wodnego oczka, spoglądał na niego, przestraszony młody człowiek. Pochylił się niżej, jakby nie dowierzając własnym oczom, ale ludzka twarz nie znikła. Nie miał potwornej wilczej mordy i szpiczastych uszu. Odetchnął z ulgą. Tym razem, przemianie uległy tylko dłonie. Przyjrzał się im jeszcze raz, ale nie zobaczył już demonicznych szponów. Jedynie bujne owłosienie przedramion i wierzchu dłoni, przypominało mu o zmianach, jakich doświadczał od dwóch lat, podczas każdej pełni księżyca.
Wrócił do wykopanego grobu. Stanął jak wryty na krawędzi i znów nie mógł uwierzyć swoim oczom. Ciało Lesza, które położył na dnie, zostało dokładnie przysypane liśćmi, igliwiem, szyszkami, oraz drobnymi gałązkami. Kto mógł dokonać tego w tak krótkim czasie?
Jakby w odpowiedzi, na pniu pobliskiego drzewa zachrobotało, a Jarogniew dostrzegł umykające w popłochu wiewiórki. Rozejrzał się uważnie wokoło.
Dopiero teraz je dostrzegł. W cieniu drzew stały nieruchome zwierzęta: Sarny, dziki, zające i borsuki, setki ptaków na gałęziach otaczających drzew, a nawet jeleń o potężnym porożu. Wszystkie przyglądały mu się z napięciem i nieufnością. Nic dziwnego – przecież był groźnym drapieżnikiem, a na dodatek – człowiekiem. To przecież aż nadto, żeby się go bać.
Nie uciekały jednak. Czekały nieustępliwie, aż oddali się i pozwoli im oddać hołd i ostatnie pożegnanie Panu Lasu. Jarogniew zrozumiał w jednej chwili, że jest oto świadkiem przedziwnego, prastarego rytuału, który odbywał się w tych kniejach od zarania dziejów. Zwierzęta żegnały swego leśnego opiekuna. Widać demony, chociaż długowieczne, nie były tak całkiem nieśmiertelne.
Z ociąganiem odszedł od grobu i usiadł pod wykrotem starej, obalonej burzą, olchy.
Najpierw z cienia wyszedł jeleń. Za nim pojawiło się liczne stado łań i cieląt. Potem ośmielone przykładem, ruszyły pozostałe zwierzęta. Już po chwili, na polanie zaroiło się od zajęcy, wiewiórek, jeży, myszy i całego tego leśnego drobiazgu, który jest tak liczny, że tylko człowiek może nie zauważać, jak tętni leśne życie.
Jarogniew już nie był człowiekiem. Nie w ich oczach, bo widziały, jak oddaje Leszemu ostatnią posługę. Teraz on, przyglądał się, jak na miejscu, gdzie spoczęło ciało Leszego, rośnie spory wzgórek darów, którymi żałobnicy zasypywali królewską mogiłę.
Nagle, na polanie powstał nerwowy zamęt. Wiele płochliwych zwierząt czmychnęło do lasu, pozostałe stłoczyły się w zbite stado, niepewnie obserwując knieję.
W absolutnej ciszy, jak wataha duchów, z mrocznej gęstwiny wyłoniło się stado wilków.
Nie zwracając uwagi na stojących wokół roślinożerców podeszły spokojnie do mogiły, węsząc i rozglądając się nieufnie. One też nie mogły uwierzyć w to, co się tu stało.
Kiedy dostrzegły człowieka, spłoszyły się i zjeżyły kudłate karki. Człowiek nie śmierdział człowiekiem ale był nim, ponad wszelką wątpliwość. Siedział spokojnie na trawie i przyglądał się im z zainteresowaniem. Zaniepokojony basior, przewodnik watahy, szczeknął ostrzegawczo i skierował się do olchowego wykrotu. Pozostałe wilki, automatycznie rozbiegły się na boki i otoczyły ofiarę. Nie miał szans. Gdyby postanowiły zaatakować, byłby rozszarpany w kilka chwil. Przez myśl Jarogniewa przemknęło pytanie: „Czy demon zdążyłby mnie teraz uratować?”
Na szczęście, nie było takiej potrzeby. Doświadczony przewodnik stada, choć nigdy jeszcze nie spotkał takiej istoty, w lot zrozumiał, że nie ma do czynienia z nienawistnym ludzkim pomiotem. Podszedł, zbliżył nos do twarzy zwiadowcy i wciągnął w nozdrza jego intrygujący zapach.
Wilk cofnął się zaraz zaskoczony. Nie potrafił nazwać tego, co poczuł, ale nie było w nim w ogóle strachu. Jeśli zaś istota otoczona przez watahę nie boi się, nie jest ona potencjalną ofiarą, tylko z pewnością – potężnym drapieżnikiem!
Pozostałe wilki, wzorem przywódcy, zbliżały się pojedynczo, witając się z niezwykłym pobratymcem. Potem wróciły do mogiły Leszego. Przewodnik stada przysiadł na zadzie, wzniósł wysoko kudłaty pysk i zawył przeciągle, żałosnym głosem. Reszta watahy dołączyła zaraz do jego ponurej pieśni. Ogłuszające wycie wilków wibrowało długo w wilgotnym powietrzu podmokłego lasu. Pozostałe zwierzęta korzystając z tego, że drapieżcy zajęci są opłakiwaniem zmarłego, zaczęły opuszczać polanę i znikać w lesie. Tylko ptaki krążyły nadal nad polaną, kracząc i kwiląc bezustannie, jak gdyby ta wilcza pieśń, była dla nich nie dość ponura i złowroga.
Zaczęło zmierzchać, kiedy wilki podniosły się i ruszyły ku północnej ścianie lasu. W jednej chwili na polanie zrobiło się pusto i cicho. Uroczystości pogrzebowe dobiegły końca. Las wracał powoli do swych codziennych spraw i zajęć. Tylko owady zakłócały ciszę uroczyska, brzęcząc i uwijając się wśród wysokiej trawy, jak gdyby nigdy nic się nie stało. Dopiero po dłuższej chwili, Jarogniew zorientował się, że na skraju lasu wciąż widzi wilka.
Zwierz zatrzymał się pod pomiędzy pniami drzew, odwrócił łeb i patrzył uparcie w kierunku człowieka. Nie trzeba być znawcą wilczej psychiki, żeby zrozumieć znaczenie takiego spojrzenia. Jarogniew wstał i ruszył za watahą w głąb dziewiczej kniei.
[...]
Komentarze
Prześlij komentarz