POZNAN
* * *
Świętopełk nie potrafił nazwać cudownego uczucia błogości, jaka go otaczała, odkąd ocknął się z omdlenia na zasłanym miękkimi suknami łożu, w sanktuarium Swarożyca na wyspie.
Może to dobroczynne działanie naparów z ziół, którymi poiła go kapłanka o kruczych włosach, a może ciepło paleniska i urzekający aromat tlących się w nim kadzideł sprawiały, że nie pragnął wcale zmiany swego położenia. Dzień po dniu przypominał sobie coraz więcej faktów ze swego poprzedniego życia. Pamiętał już sceny z dzieciństwa, matkę i rodzinny Welehrad. Jak nawracające koszmary senne, nawiedzały go wizje bitwy z dzikimi Madziarami, która rozproszyła armię Morawian i zmusiła go do tułaczki po górach i lasach Wiślańskiej krainy.
Po kilku dniach od wybudzenia z letargu wiedział już, kim jest. Nie pamiętał tylko ostatnich wydarzeń, które przywiodły go w to miejsce. Kapłanki nie znając jego historii, niewiele mogły mu w tym pomóc. Pierwsze zaś próby podniesienia się na nogi zakończyły się poważnymi zawrotami głowy i gdyby nie wylądował w ramionach pielęgnującej go dziewczyny, byłby zaliczył twardy upadek na krawędź obłożonego granitowymi ciosami paleniska.
Tak więc, pomimo że coraz bardziej zdawał sobie sprawę z tego, że jego ludzie pozostali bez wodza, a co gorsze bez jakiejkolwiek wieści o jego losie, nie rwał się do opuszczenia przytulnej świątyni. Tym bardziej nie myślał o porzuceniu towarzystwa pięknej kapłanki Swarożyca, która opiekowała się nim jak rodzonym bratem, nie żałując wysiłków, aby go leczyć, zmieniać opatrunki, karmić, a nawet czuwać nad nim nocą.
Kiedy odzyskał świadomość, zaczęli rozmawiać. Inteligentny i obeznany z dworskimi zwyczajami, młodzieniec zafascynował dziewczynę swą wiedzą i miłym sposobem bycia. Nie spotkała dotąd nikogo, kto potrafiłby opowiadać jej historie o dalekim Konstantynopolu, wojowniczych królach Franków, oraz o tajemniczej Wielkiej Morawie, która była jego ojczyzną.
Dla dziewczyny wychowanej w polańskich puszczach był to świat egzotyczny i niewyobrażalnie odległy. Co z tego, że urodziła się w rodzie możnego kniazia, szanowanego władcy całej Nadwarciańskiej Krainy? Nikt raczej nie przejmował się edukacją córek, nawet jeśli były one gwarantami międzyplemiennych sojuszy, zawieranych przez ich ojców.
Córki, a w szczególności najmłodsze córki słowiańskich władyków, musiały tylko umieć tkać lub prząść i czekać na dobrego męża, którego wybierze dla niej pan ojciec. Rzadko zapraszano je na uczty z udziałem zagranicznych gości, a jeszcze rzadziej dopuszczano do dworskich ceremonii, sądów czy wieców. Milenie, najmłodszej córce wielmożnego Poznana, nigdy to nie wystarczało.
Zbuntowała się przeciwko odwiecznym zwyczajom i ojcowskiej władzy. Uciekła z domu pod skrzydła Świątyni Boga Słońca i Ognia – Swarożyca. Ojciec nie mając dla niej lepszej partii, początkowo zgodził się na to. Później, kiedy jeden po drugim zginęli na wojnach jego trzej synowie, zapragnął przekazać swe władztwo, wraz z ręką córki, jakiemuś dobrze zapowiadającemu się zięciowi. Niestety, w międzyczasie zmarła główna kapłanka sanktuarium nad Jeziorem Swarożyckim i Milena zajęła jej miejsce. Jako uczennica i wychowanka najbardziej szanowanej w okolicy wieszczki, automatycznie niemalże przejęła po niej godność i szacunek, jakim okoliczni darzyli Świętą Wyrocznię. Teraz swobodne rozporządzanie ręką córki wymknęło się staremu władcy spod kontroli, tym bardziej że nie chciał otwarcie zadzierać z kapłanami.
Cichy plusk wioseł miarowo zanurzanych w martwej jak lustro wodzie jeziora, dalekim echem rozbrzmiewał w zimnym powietrzu listopadowego poranka i roznosił się we mgle, aż po brzegi wyspy. W tej drażniącej zmysły ciszy, lekkie uderzenie dziobu łodzi o mokre belki pomostu, a następnie głuchy łoskot wioseł, odkładanych śpiesznie na dno dłubanki, zabrzmiały jak odległy pomruk nadciągającej burzy. Poznan z trudem prostując zmęczone kolana, wysiadł z łodzi i bez wahania skierował kroki wprost do budynku Świątyni.
Górujący nad wyspą posąg Swarożyca mierzył śmiałka surowym, niechętnym wzrokiem, ale powściągnął swój gniew, zaciekawiony niezwykłym ruchem, jaki wywołało ostatnio, pojawienie się obcych ludzi w jego spokojnej jak dotąd samotni.
Poznan stanąwszy przed chramem1, zawahał się na ułamek chwili. Już zamierzał pchnąć odrzwia, ale przez głowę przemknęła mu niecodzienna myśl: „Czy aby przypadkiem nie powinnem zapukać? Nie, skąd taki niedorzeczny pomysł?” – zdziwił się sam sobie. Odpędził tę myśl jak natrętną muchę, lecz w tym momencie drzwi same ustąpiły otwarte ręką Mileny, która usłyszała zbliżające się kroki gościa.
– Wszelki duch Pana Boga Jasnego chwali! – Powitał ją starożytnym zawołaniem żerców.
Wchodząc w półmrok wnętrza, już miał na ustach inne, cieplejsze powitanie, ale „Witaj córuś” nie przeszło staremu kniaziowi przez usta. Uwięzło i schowało się na dnie duszy, tak jak wszystkie uczucia, które zwykł był dusić w sobie i nie okazywać ich światu.
Dziewczyna skłoniła się i przepuściła ojca w przejściu, zapraszając go gestem do wnętrza. Świętopełk na jego widok podniósł się z ławy i również pokłonił przed niespodziewanym gościem.
– Panie, oto Świętopełk syn Mojmira. – Przedstawiła go ojcu Milena, zawierając drzwi i wskazując przybyłemu, wymoszczoną lisim futrem ławę po przeciwnej stronie stołu.
– Świętopełku, to jest Pan Nadwarciańskiego Kraju, a mój rodzic – Poznan
Starzec ledwie dostrzegalnym gestem skinął na powitanie córce. Od samego progu wlepił wzrok w młodzieńca i nie spuścił go z uwięzi świdrujących na wskroś, podejrzliwych źrenic, dopóki nie zasiadł na wskazanym przez gospodynię domu, miejscu.
Przez zdającą się trwać całą wieczność chwilę, w chramie Swarożyca zaległa nerwowa cisza, tętniąca tysiącem myśli i krzyżujących się uczuć.
Oboje młodzi, każde z innego powodu, obawiali się tej konfrontacji. Wiedzieli wszakże jedno. Wszelkie uczucia i marzenia, które kiedykolwiek zalęgły się pod tą strzechą, zależały wyłącznie od dobrej woli i akceptacji, tego twardego i bezlitosnego starca, który całe swoje życie podporządkował tylko jednej namiętności – żądzy władzy.
Od niemal pięćdziesięciu lat, Pan na Warcie zdobywał, gromił i podporządkowywał swej woli liczne plemiona, dążąc uparcie do wzmocnienia, rozszerzenia, oraz wzbogacenia swojej dziedziny. Nie cofnął, się przed wysłaniem synów na wyprawy wojenne, ani przed zawiązywaniem sojuszy z władcami odległych krain. Nie zawahał się przed poparciem buntu Polan przeciwko Popielidom ani przed spaleniem drakkarów2 Duńczykom, którzy zamierzali napaść na jego ziemię. Nie pamiętał właściwie, aby kiedykolwiek w swoim długim życiu się cofał. Nie, to nie leżało w jego naturze!
Dziś, czując w kościach chłód jesieni swego życia, świadom wszelkich klęsk i niepowodzeń, które zawdzięczał tylko sobie, a także życiowych sukcesów i czczej chwały, którą zdobył, wwiercił gorejący wzrok w duszę siedzącego przed nim chłopca.
– Ty, żeś to jest Świętopełk Morawski, syn pobitego przez Węgrów Mojmira? – zapytał Poznan, chociaż przedstawiono mu już gościa. Nauczony przez życie nie ufać nikomu, oprócz sobie samemu, chciał jeszcze raz z ust obcego usłyszeć jego prawdziwe imię.
– Jam jest! – odpowiedział głośno Świętopełk, starając się nadać głosowi brzmienie twarde i dostojne tak, jak jego imię, o które go pytano.
– Mówią, że przywiodłeś silną drużynę i oddałeś się w służbę Piastowi – prawda to?
– Tak, panie. Uszedłem z pogromu z garścią wiernych wojów. W drodze przez Karpaty przyłączyli się do nas inni, którzy unieśli życie pod Bratysławą. Nie dość nas jednak było, aby zawrócić i stawić czoła Madziarom. Przyszliśmy w te ziemie jako wygnańcy z ojczyzny. Co nam pozostało, jak tylko zaoferować swe miecze komuś, kto zechce nas przygarnąć?
– Dlaczego jemu? Dlaczego zawierzyłeś akurat Lestkowi z Piastów?
– Wiele miesięcy błądziliśmy po pierwotnych lasach i podmokłych łęgach. Nie raz podchodziłem pod bramy grodów, które jednak pozostawały dla nas zamknięte. Ludzie z nieufnością patrzą tu na obcych. Lestka zaś znałem z opowieści starszych. Ojciec przed laty wydał za niego moją starszą siostrę. Giecz otworzył przed nami bramę. Pozwolił osiąść na zdobycznym gródku. Teraz więc my ludzie Lestka – Lestkowice.
Poznan wysłuchał w skupieniu odpowiedzi Świętopełka. Ważył w myślach zasłyszane wieści i słowa. W końcu sięgnął po kubek z miodem przesyconym wonnymi ziołami, który podała na stół, niespokojnie przysłuchująca się ich rozmowie Milena. Dziewczyna, odstawiwszy dzban z miodem, przysiadła na ławie obok Świętopełka. Nie uszło to uwadze zakłopotanego ojca.
– Twoi ludzie są niespokojni. Od wielu dni szukają cię po okolicy, pewni, żeś zginął i pomarł gdzie w lesie. Trzeba ci wrócić do swoich!
– On nie może! – wtrąciła się gwałtownie Milena. – Nie jest jeszcze zdrów! – Zaprotestowała, kładąc rękę na wspartej o blat stołu dłoni młodzieńca. Poznan zmarszczył brwi i zmierzył ją zimnym spojrzeniem.
– Trzeba ci do swoich! – Powtórzył z naciskiem, ignorując protest córki. – Zbierz drużynę i gotuj się do wymarszu na północ. Musisz wiedzieć, że kilka dni temu na Wiecu w Gniezdnie widziałem się z twoim suwerenem. Zawarliśmy mały sojusz. Niestety, nazajutrz Lestek przepadł bez wieści. Mam powody podejrzewać, że sprowadził na siebie gniew nieprzyjaciół.
– Kim są twoi nieprzyjaciele, panie? – zapytał poruszony wieściami Świetopełk.
– Nie moi – zaprzeczył starzec. – Ja nie mam nieprzyjaciół! – Zawiesił na chwilę głos, zastanawiając się nad tym, co właśnie powiedział. Rzeczywiście była to prawda. Wszyscy jego nieprzyjaciele odeszli już w Zaświaty. Niekoniecznie ze starości, niektórym nieco pomógł. – To Lestek skłócił się znowu z rodem Myszków z Moraczewa – wyjaśnił. – Jeśli zwiadowcy potwierdzą moje podejrzenia, będziemy musieli zbrojnie odbić Piasta z ich rąk. Oby nie było już za późno!
1Chram – świątynia. U naszych przodków, niekoniecznie budynek, czasem tylko ogrodzone zasłonami miejsce święte – kącina.
2Drakkar – długa łódź bojowa wikingów.
Komentarze
Prześlij komentarz