Lestek z Piastów
Nigdy jeszcze rodzinny gród Piastów – Giecz nie przeżył oblężenia wrogich wojsk. Odkąd w miejsce zmurszałej palisady, wzniesiono potężne wały, które na rozkaz jego dziada, zbudowano przemyślną sztuką z bali dębowych przekładanych tłustą gliną i kamieniami, nigdy, nikt nie zdobywał gniazda Piastów. Wręcz przeciwnie. Piastowic Ziemowit – jego ojciec nawiedził ze swą drużyną niejedno z okolicznych plemion i zmusił do uległości wiele wsi i gródków rozsianych wokół Gdecza. Tak bowiem, w języku ojców, nazywano bagna i trzęsawiska.
Najeźdźców nie było wielu. Zaledwie trzy setki niewyspanych i zmęczonych wojów, z których mniej niż połowa miała konie, rozłożyło obozowisko na sąsiednim pagórku wystającym z wody jak czerep zatopionego olbrzyma. Obecnie tylko wąski pas rozlewiska, obrośnięty na obu brzegach łanem tataraku, dzielił ich od bramy grodu.
Byłaby to niezdobyta forteca, gdyby nie most. Szeroki most z ociosanych gładko dębowych bali, zapraszał do bram wszystkich podróżnych. Także tych nieproszonych. Zdawać by się mogło, że nie ma nic prostszego jak spalić most. Wystarczy wyczekać, aż wróg wejdzie na przeprawę i stłoczy się pod bramą, z której łucznicy zasypią go gradem strzał. Potem podpalić przygotowane wcześniej beczki ze smołą i usmażyć napastników. Taki właśnie, genialny w swojej prostocie, był plan obrony grodu.
Goście jednakże czekali. Wbrew oczekiwaniom nie weszli na most, lecz rozłożyli się obozem na podgrodziu. Za daleko na celny strzał z łuku, ale dość blisko, aby przyjrzeć się im dokładnie. Nie wyglądali na żądnych krwi awanturników ani nie zachowywali się agresywnie. Żadnego potrząsania uniesionymi włóczniami, żadnych bojowych okrzyków. Za to wszyscy byli uzbrojeni w drogocenne kolczugi i skórzane kaftany, wielu miało też miecze. Nie była to bezładna zbieranina rabusiów czy zbuntowanych kmieci tylko karna i zorganizowana drużyna.
Niestety, Giecz nie miał aż tylu uzbrojonych wojów, i chociaż obrona grodu o tak wyniosłych wałach jest dużo łatwiejsza niż ich zdobywanie, Lestek z ulgą w duszy westchnął głęboko, widząc zieloną gałąź wierzby w ręce jednego z członków, zbliżającej się do bramy delegacji. Podeszli na tyle, aby można było usłyszeć głos posła, po czym najroślejszy z przybyłych wykrzyczał:
– Sława czcigodnemu Siemowitowi z rodu Piastów! Kniaź Świętopełk Mojmirowic pozdrawia Cię Panie i prosi o gościnę w Twoim grodzie.
„Jak to Świętopełk?” przez głowę Lestka przeleciały imiona wodzów sąsiednich plemion. Żaden nie nosił takiego imieniska. Świętopełk zwany Wielkim, władca Moraw, nie żył już od dawna. Jego synowie walczyli zażarcie o spuściznę po nim. Wykrwawili swój kraj, a potem gdy ogarnęli ich koczowniczy Węgrzy, nie obronili swej ziemi. Wieści o klęsce Morawy dotarły tu już wcześniej wraz z kupcami ze wschodu.
„Skąd tu, w Gieczu, armia Morawian z jakimś Świętopełkiem? Po co tu przyszli?”
– Niech wystąpi sam i samotrzeć podejdzie do bramy! Powitam swojaka ja, Lestek Siemowitowic! – Krzyknął z całych sił, licząc, że nie załamie mu się głos drżący z emocji.
Kiedy zbiegał z wieży bramnej, oczami duszy ujrzał smutną twarz Mirki – pierwszej żony, którą pojął z woli ojca, dwanaście lat temu. Pomimo że nie towarzyszyła mu długo, zapamiętał na całe życie, rysy twarzy morawskiej księżniczki, przysłanej do kraju Polan jako żona i gwarancja umowy międzynarodowej zawartej Przez Świętopełka z Siemowitem Piastowicem.
Ze zgrzytem drewnianych zawiasów, czterech silnych wojów uchyliło ciężkie skrzydło grodowej bramy. Lestek poprawił pas i przesunął na bok przytroczoną doń pochwę miecza. Nie powinien był wychodzić do gości z bronią. To prawda, ale przecież goście stali u jego wrót zbrojną kupą, więc jakże to – wyjść w samych portkach? Zaraz też pomyślał, że źle i głupio robi, wychodząc do posłów osobiście. Gdyby okazało się, że to podstępny najazd sąsiadów, wystawiłby się na pewną śmierć, a swoich ludzi pozbawiłby władzy i dowództwa. Nikt jednak z obrońców nie ośmielił się zwrócić mu uwagi, że źle postępuje. Zbyt dobrze znali porywczość i dumę swojego władcy, aby próbować pouczać go, co robi źle. Nigdy nie tolerował doradców ani ograniczeń. Władza na Gieczu była jego. Tylko jego!
Młody, bogato ubrany wojownik, który w towarzystwie dwóch starszych zbrojnych podszedł do bramy grodu, przez chwilę przyglądał mu się z zakłopotaniem.
– Jam jest Świętopełk Mojmirowic – powiedział niepewnym głosem. – Spodziewał się bowiem powitać starca, sławnego Ziemowita z Polan. Tymczasem przed nim, poprawiając opadający pas na tłustym brzuszku, stał niespełna trzydziestoletni wąsaty mężczyzna, przyglądający mu się bacznie spod zmarszczonych krzaczastych brwi.
– A jam, Lestek, syn Siemowita – przedstawił się gospodarz. – Oćca Siemowita nie masz już między nami. Odeszli w pokoju do lepszego świata. Zaledwie opłakaliśmy go i wytrzeźwieliśmy po stypie. Znaliście kniazia Siemowita za żywota? – zapytał.
– Nie Panie – odpowiedział gość. – Mój wojewoda Spitygniew bawił u was przed laty. – Wskazał skinieniem głowy na przybocznego woja w mocno podeszłym wieku.
– Sława ci kniaziu – pokłonił się wojewoda. – Poznaliśmy się kiedy wchodziłeś w wiek męski. To ja przywiodłem ci córę księcia Mojmira – świętej pamięci ojca, obecnego tu Pana Wielkiej Morawy.
– Nie pamiętam was, ale witam na mej ziemi. I was również, książę. Co sprowadza w te strony? Wszak Morawa daleko. Za górami za lasami, jak mówią.
– Upadła Rzesza Morawska. Myśmy ostatni jej synowie. – Odpowiedział dumnie, ale głuchym, smutnym głosem Świętopełk. – Proszę Cię, kniaziu o schronienie i gościnę. Dla mnie i moich ludzi. – wskazał szerokim gestem zgromadzonych na brzegu mokradła zbrojnych. – My tułacze, zdajemy się na twoją wolę. Zachcesz li przyjąć nas, pod swój dach, czy odrzucisz wyciągniętą dłoń jak inni, abyśmy poszli dalej szukać ziemi i domu?
Kiedy to mówił, w głowie Lestka kotłowały się sprzeczne i gwałtowne myśli. Już rozumiał, że ma przed sobą niedobitki potężnej armii Morawian, wraz z ostatnim, być może, potomkiem wielkiego książęcego rodu, którzy pokonani i wypędzeni z ojczyzny, szukają nowego miejsca dla siebie. Byłby głupcem, odrzucając taki dar od Bogów w postaci trzystu bitnych, doskonale uzbrojonych i wyszkolonych wojów. Byłoby szkoda, gdyby odeszli i założyli swój gród gdzieś w pobliżu. Jakimi byliby sąsiadami? Z całą pewnością niebezpiecznymi. Z drugiej strony, nie chciał przecież wpuścić do grodu takiej armii. Jak zapanuje nad nimi, skoro swoich, zdolnych do walki tarczowników ma zaledwie setkę? Nie, nie wpuszcza się lisa do kurnika.
Czuł jak pod kaftanem, płyną mu po plecach stróżki potu. Oto stanął w obliczu, być może najważniejszej decyzji w swoim życiu. W mgnieniu oka dostrzegł błysk nadarzającej się niepowtarzalnej szansy. Postanowił przyjąć Morawian i ich księcia, a następnie ich sobie podporządkować.
Komentarze
Prześlij komentarz